Życie: wersja demo

Źródło zdjęcia: pixabay

Ostatnie tygodnie pulsują gorącem. Upał wlewa się przez skórę, słońce rozpycha się łokciami między coraz to nowszymi piegami na nosie. Odurzające gorąco burzy krew w żyłach, a dodatkowo nie pomaga fakt ilości spraw, które przez te ostatnie tygodnie się nawarstwiły. Niby nic, niby zwykła codzienność, w której żyję i funkcjonuję. Między kuchnią a salonem, gdzie głównie toczy się moje życie, staram się poukładać sobie w głowie to, co było i to, co będzie. Myśli skutkują wydumanymi snami, po których budzę się lekko roztrzęsiona.

Kłótnia, której kolce zostawiły we mnie mini-dziurki. Nie dają o sobie zapomnieć. Jak z każdą kłótnią. Czasami zastanawiam się, jak to by było, być takim człowiekiem, który machnie ręką i idzie dalej, i na serio-serio umie zatrzymać w sobie potok trucizny zwanej złością, zwanej kłótnią. Umie sprawić, że po prostu nie ma jej w organizmie. Po kłótni i wyjaśnieniu po prostu wszystko znika i dalej jest pięknie, bez żadnych znamion.

Wydarzenie. Wydarzenie, którego nie mogłam być świadkiem, bo… życie. Bo raty kredytu i inne sprawy zdzielały mnie z liścia, ilekroć zamarzyłam o tym, by wziąć udział w tej wielkiej sprawie. Zostało piękno-gorzkie wspomnienie, podlane suto żalem i swego rodzaju bólem. Chyba pierwszy raz w życiu doświadczam takiego uczucia, że ominęło mnie coś bardzo ważnego, co nigdy się już nie wydarzy, w czym już nie wezmę udziału, czego nie zobaczę. Emocje, które ominęły, zbiczowały smutkiem.

Wypadek. Jeju, nic personalnego, nic osobistego. A jednak zginęła osoba, którą znałam, o której miałam zawsze same ciepłe myśli w głowie, ilekroć o niej myślałam (rzadko, ale jednak). I jakoś tak… nie mogę w to uwierzyć ani o tym nie myśleć.

Wyrolowanie. Nie chodzi tu niestety o rozmasowanie mięśni rollerem. Chodzi o to, że przez ostatni rok żyłam z myślą, że jestem z kimś na coś umówiona, czego dostawałam potwierdzenia. I jak już-już przyszło co do czego… adiós. Sorry. Jednak nie. No spoko.

Żłobek i praca. Jeju, zaraz wracam do innego życia. A właściwie nigdzie nie wracam, tylko toruję zupełnie nową ścieżkę i kompletnie nie wiem, co mnie na niej spotka. Co spotka mojego malucha. Czy ja naprawdę tak chcę i czy w ogóle istnieje jakieś inne wyjście? I dlaczego odpowiedź brzmi: „nie”?

Spędzam dni w bezpiecznych objęciach mojego domu planując taras po taniości i wyglądając wakacji kredytowych, szukam schronienia przed upałem i nowych zabaw dla mojego synka. Plączę się w gorącej codzienności i zastanawiam się, czy naprawdę żyję, czy gram w jakąś wersję demo. Czy się chowam, czy po prostu na razie muszę być schowana?

You Might Also Like

Leave a Reply