Gdzie są moje koraliki? Czyli o zachwycie

Zerkam sobie beztrosko raz po raz, jak liście bananowca delikatnie rozwijają się zielenią z dnia na dzień i… cieszę się w duchu, że rozlewa się we mnie powrót do literackości. Tłumaczę to sobie takim swoistym wewnętrznym otwarciem na… zachwyt.

Razu pewnego zauważyłam, że codzienność nie sprawia mi takiej przyjemności, jak kiedyś. Że po prostu jest. I okej, ale chodzi o to, że ja tak nigdy nie miałam – zawsze zwracałam uwagę na drobne rzeczy, cieszyłam się książką wypożyczoną z biblioteki, każdą nową zasłyszaną nutą, pisałam na potęgę – wierszy, opowiadań, pamiętników. Zachwycały mnie słowa, muzyka, zachody słońca. Takie ot, proste banalne rzeczy. Później jakoś to się skończyło, pierzchło niezauważalnie, albo co najmniej wyciszyło – może przez rutynę spowodowaną końcem studiów, pójściem do pracy tak już na pełen etat, start Naprawdę Poważnego Życia. Wieczorem serial, po drodze trochę sportu lub spacer i… może to trochę zabiło we mnie to coś, co lubię nazywać literackością, wrażliwością na słowo, a także na wszelkie inne drobiazgi, które składają się na ten przeogromny świat.

Cieszę się, że dokonałam takiego odkrycia – że brak mi tego zachwytu i nie chcę, żeby ta codzienność po prostu przelewała się przez palce. To pozwoliło mi się zastanowić, jak wrócić do takiego postrzegania świata, jak przywrócić błysk w oku. Jakiej muzyki tak naprawdę lubię teraz słuchać? Jakie historie mnie wciągają? Czy naprawdę lubię, gdy jednolity beż wylewa mi się z szafy? Zawsze lubiłaś się wyróżniać ciekawą biżuterią i ubraniem – dźwięczą mi w uszach raz po raz słowa J. Mimo że rutyna jest przecież tak bardzo nieunikniona, że dochodzi zmęczenie szarpanymi nocami – można ją ubarwić, i chyba o to trochę chodzi. Zaczęłam odpowiadać sobie powolutku na powyższe pytania. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie upchnęłam te swoje ulubione koraliki i dlaczego wyprałam garderobę z barw.

Zaczęłam też dostrzegać wszystkie Ważne Sprawy, które spotykają mnie i mojego dwulatka po drodze ze żłobka do domu. Pochylam się z nim nad każdym robalem, szukamy patyków i kamyszków, podziwiam koparki i dźwigi, wchodzę na drabinki na placu zabaw, szukamy kwiatków w gęstości trawy i dużo sobie w tym czasie opowiadamy rzeczy. Zauważamy też wszystkie samoloty przecinające błękit nieba, a także odnotowujemy radosnym okrzykiem przejazd każdego zielonego autobusu. Mały bardzo się cieszy, gdy wrzuca piąty bieg, a ja do niego dołączam i biegniemy sobie razem. Ot, tak, chodnikiem. Jest to dla niego wystarczający powód do radości i okrzyku: „Mamusia, biegniemy razem!”. Gdy zatrzymać się w tej chwili, wcisnąć pauzę i dostrzec tę drobnostkę – jest to urzekające.

Może to znamię niebycia już dwudziestolatką, że musiałam w sobie te drobiazgi obudzić. Że nie stało się to spontanicznie, na hej, na już. Że nawet jak już dokonałam swojego odkrycia i postanowiłam zaprosić zachwyt do swojej codzienności, nie stało się to z dnia na dzień. Dzieje się to w sposób powolny, jak przebudzenie po bardzo długim i twardym śnie. Z przymrużaniem oczu, ze stopniowym przyzwyczajaniem do nagłej jasności.

W ten sposób żyje się jakoś ciekawiej, barwniej, pełniej. Czuję, że jeszcze się do końca nie obudziłam.

You Might Also Like

Leave a Reply