Kwestia priorytetów

Noszę w sobie jakąś potrzebę odkrywania piękna słów i udostępniania go. Tylko chyba, z niewyjaśnionych przyczyn, nie umiem się tego trzymać. Czasami czuję, jakby żyło we mnie takie małe dziecko, które wie, że czegoś chce – ale nie umie tego nazwać i jest za małe, by po to sięgnąć. Tak właśnie mam z tworzeniem dla siebie. Niby wiem, że mam „to coś” – to pisanie, wlewanie luźnych myśli w formy zdań, zatrzymanie emocji w akapitach i formułowanie rzeczywistości w sposób nieoczywisty. Ale cóż z tego, skoro te wszystkie słowa, które się we mnie plączą, wciąż trzymam pod palcami, nie dając im ujścia?

Kiedyś miałam trochę trudny moment w życiu. Pisałam wtedy wiersze na potęgę. Przyjaciółka, przeczytawszy jeden z nich, skwitowała: „Jeju, ty nawet o takim totalnym shicie umiesz pięknie napisać”. Pamiętam to do dziś, choć było jakieś dziesięć lat temu lub więcej. To jest moja supermoc, z której nie umiem do końca korzystać, którą chowam, zamiast pokazać. I zupełnie nie wiem, dlaczego. Którą lekceważę, bagatelizuję, umniejszam. Nie chodzi o to, by się nią chwalić – wszak świata nie zbawiam, układając zdania w barwne mozaiki. Ale mogłabym to po prostu robić. Dla siebie. Bo to lubię.

Inną sprawą jest pisać dla innych. To również daje mi ogromną satysfakcję – że umiem w oryginalny sposób wyrazić coś, czego inni nie potrafią lub nie mają na to czasu. Naprawdę lubię dostawać pozytywne informacje zwrotne, czasami zakrawające o zachwyt. Tylko czasami w głowie odzywa się głód czegoś, co nazywam literackością. Bo o ile mogę dla kogoś pisać praktycznie o wszystkim (z mniejszym lub większym entuzjazmem; nawet o masach bitumicznych…), jest to nadal pisanie, które – bądźmy szczerzy – często nie wywołuje lawiny emocji. Jest po prostu pracą. Którą bardzo lubię. Ale nadal pracą.

Noszę w sobie co najmniej klika pasji, które blokuje rozleniwiony umysł. Rozleniwiony powtarzającą się codziennością, serialem na netfliksie, nieustającą jesienio-zimą i czernią za oknem, która nadchodzi zbyt wcześnie. Chciałabym codziennie uczyć się odblokowywać tę dobrą, właściwą energię, aby móc w pełni wybrzmieć. I jestem pewna, że pomimo wszelkich ważnych ról, które pełnię – bycia żoną, mamą, pracownikiem – jest możliwe, żeby i dla tych pasji to miejsce się znalazło. To właśnie one dbają o błysk w oku, delikatny uśmiech spoczywający na dnie oczu, promyk w kącikach ust. Dlaczego pozwalam, aby świat mi wmówił, że nie wolno? Że nie ma czasu? Że nie ma siły? A może ten wmawiający świat to tylko wymówka, a prawdziwym blokerem jestem… ja sama.

To, jak wygląda nasze życie, jest kwestią priorytetów. Aby jednak za nimi dążyć, najpierw trzeba sobie zdać z nich sprawę. Wyznaczyć je. Najlepiej w zgodzie z najgłębszą sobą – bez nakładek opinii innych ludzi, instagramowego szumu czy wszelkich innych bodźców. Do tego jednak potrzeba czasu i głębokiego spokoju. Którego często tak bardzo brakuje.

Nie lubię się wymądrzać. Nie umiem. Ostatnio mam wrażenie, że zabrnęłam w jakiś dziwny punkt, w którym stoję i bezradnie rozkładam ręce – nie wiem, gdzie ruszyć dalej. To uczucie jakby odbierało mi prawo do dawania porad czy rzucania mądrymi zdaniami. Bo oprócz tego, że rodzina jest dla mnie najważniejsza, to kompletnie nie wiem, co dalej. Gdzie dalej. Jak dalej. I nie lubię tak.

W tym momencie jednak, stawiając czarne literki na oślepiająco białym tle worda, jedno wiem na pewno – dobrze sobie czasami pozwolić na refleksyjność. I ostatnie moje dni są właśnie o tym.

Nie jest to łatwa sprawa tak wypaść z organizacyjnego ciągu i produktywności na wysokim poziomie – mam wrażenie, że spowija mnie koc, z którego staram się wyplątać. Im bardziej się staram, tym bardziej mnie otula. Ten koc to poczucie, że muszę. Że rób. Że no dalej, odpal ten silnik.

Silnik na razie marnie porykuje, ale nic za tym nie idzie. Akumulator nie tyle się rozładował, co po prostu zgubił.

You Might Also Like

Leave a Reply