Chwila szansy

Wszystko może być szansą lub przekleństwem. Może też być szansą w przekleństwie lub przeklętą szansą. Przeklętą szansą dla tych, którzy szukają wymówek i uparcie nie widzą lub widzieć nie chcą wszystkich wspaniałych szans, które wręcz robią szpaler, gdy ten czy inny wymówkowicz przemyka chodnikiem udając, że to nie o niego chodzi.

Szansą w przekleństwie może być to, że w tej przeklętej pandemii wielu ludzi odnalazło szansę. W końcu usiedliśmy, zaczęliśmy mieszkać w domach, które sami dla siebie wybraliśmy, albo które nas wybrały. Z ludźmi, których prawdopodobnie kochamy albo przynajmniej lubimy. W przekleństwie pandemii ludzie mogli robić porządki albo jeszcze większe bałagany, by w końcu zastanowić się nad tym, czego tak naprawdę szukają, albo po prostu to odnaleźć. W przekleństwie pandemii można było znaleźć szansę na śniadanie o godzinie ósmej, odpowiednio celebrowane i stworzone z produktów, na które ma się ochotę; a nie stworzone przez wpół śpiące zombie, siłą przeklętego budzika wyrwane ze snu, stworzone, by po prostu było śniadaniem, które bez większej refleksji wrzuci się do worka zwanego żołądkiem i znów wystartuje w codziennym wyścigu po… właściwie nie wiadomo co. Zatem w przekleństwie pandemii można było znaleźć szansę na znalezienie siebie i poznanie siebie zupełnie od nowa. Usłyszenie potrzeb, które zniknęły w codziennej gonitwie. Wystarczyło tylko dostrzec cień tej szansy w całym tym tragicznym, a czasami tragikomicznym chaosie, dumnie zwanym koronawirusem.

Ale można też było widzieć jedynie przekleństwo.

Moje „przeklęte” pandemiczne „siedzenie w domu” trochę się przedłużyło, bo gdy wszyscy z głośnym „hurra!” wyrzucili już maseczki do koszów, ruszyli w miasto i dalekie podróże, mnie ukazał się jeden z największych cudów świata: maleństwo. Maleństwo, które potrzebowało, bym codziennie była jak najbliżej. Bym codziennie wkładała do wózka i przemierzała chodniki w poszukiwaniu cienia dającego wytchnienie w upalny czas. Maleństwo, które chciało być przytulane, całowane, karmione. Które miało najmniejsze stópki i paluszki świata. Mimo że „siedzenie w domu” i rutyna macierzyństwa nie była dla mnie orzechem najłatwiejszym do zgryzienia, w tym wszystkim też szukałam szans. W każdej kupie „nie w porę” (co jest absurdem, bo to tylko nie w moją porę, a w porę maluszka – jak najbardziej), we wszystkim, co akurat spadło, a ja nie miałam jak podnieść, w każdym płaczu, gdy masz nadzieję na chwilę odpoczynku – we wszystkim jest szansa na naukę czegoś o sobie lub, chociażby, naukę cierpliwości, przesuwania granicy w celu najwłaściwszym z możliwych – w celu stworzenia malutkiemu człowiekowi przestrzeni bezpiecznej do swobodnego rozwoju. By on też kiedyś widział szansy, nie przekleństwa.

Szanse. Nawet w kanapce, która spada dżemem do dołu.

Bo może, tak naprawdę, wcale nie chcieliśmy tej kanapki jeść.

You Might Also Like

Leave a Reply