Work-life balance: antyporadnik

Kwiecień upływa sobie spokojnie. Już prawie jego połowa, a ja niedawno skończyłam trzydzieści lat. Z okazji własnych urodzin przez cały marzec miałam… praktycznie trzy prace. Robiłam, co mogłam, by na trzydziestkę zafundować sobie antybiotyk popijany probiotykiem. Czy mi się udało? A jakże.

Marzec nie upływał tak spokojnie. Wiedziona nie do końca mnie samej znanymi pobudkami, wzięłam na swoje barki dodatkowe prace, jeszcze w lutym podjęłam tę szlachetną decyzję. Bardzo możliwe, że moja psychika stęknęła wtedy z rezygnacją i załamała ręce. „Co ona wyrabia” – tak mogła pomyśleć. Cóż ja sobie myślałam? Kompletnie tego nie pamiętam.

Do końca lutego byłam zatrudniona w miejscu, które nie dawało mi satysfakcji i wymęczało zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Męczyłam się wbrew sobie przez prawie pół roku w miejscu dusznym, dosłownie i w przenośni. Okej, przy najbliższej okazji zmieniłam to. Zmieniłam to na inny ośmiogodzinny rytm i spoko. Bywa i tak, że nie można inaczej. Tylko po co do ośmiogodzinnego etatu dorzucać sobie zlecenie dla poprzedniej firmy plus pracę dla agencji reklamowej jednocześnie…? To nie mogło się dobrze skończyć. Dodam, że mam małe dziecko. Małe. Niespełna dwuletnie.

Co mogę powiedzieć teraz trzydziestoletniej sobie, żeby wbić do łba, że nie warto się zajeżdżać? Oh, well. Doprawdy nie mam już pomysłu. Mnie, duszy kreatywnej, skończyły się na samą siebie pomysły.

Mam wrażenie, że wciąż się zbieram. Pozbierałam się z chorób atakujących moje ciało przez cały marzec (literally, serio, CAŁY marzec, co tydzień inna infekcja – so much fun!). Wcale nie chcę się tym chwalić, bo nie ma czym. To nie jest mądre. Z innych rzeczy jeszcze się nie pozbierałam i wychodzą ze mnie brakiem pomysłów, chęci, zapału, kreatywności. Wychodzą ze mnie szarym popiołem, z którego jakby nic nie miało już wyrosnąć. Ale ja wiem, że to przejściowe, nie martwię się tym.

Może życzyłabym sobie właśnie mądrości. Szacunku do siebie, do własnych priorytetów i własnych granic. Rezygnacji z chęci zadowolenia całego świata.

A skoro ten tekst nazwałam szumnie antyporadnikiem, to na sam koniec dodam antyporadnikowe zalecenia.

  1. Bądź zmęczony. Bardzo. Śpij mało. Przerywaj sobie sen, a później idź na osiem godzin do biura, gdzie roi się od toksycznych osób i atmosfery.
  2. Wyjeżdżaj służbowo, bo przy małej ilości snu, małym dziecku i pracy na pełen etat, fajnie tak sobie pojechać raz na miesiąc do jakiegoś miasta i zapylać dla odmiany przez cały dzień, nie tylko 8 godzin.
  3. Choroby? Ok, ale nie bierz L4 na tydzień. To jest dla słabych. Co najwyżej praca zdalna, ale wiesz, nie za dużo, bo szef krzywo patrzy.
  4. Dorzuć do tego milion pomysłów na siebie, kurs trwający kilka miesięcy i realizację tychże pomysłów.
  5. Dodatkowa współpraca na zlecenie? Give it to me, give it to me, give it to me, jak to wyśpiewywała niegdyś Nelly Furtado!
  6. … a na sam koniec połącz to (prawie) wszystko skumulowane w jeden miesiąc i choruj sobie zdrowo!

Wylałam swe frustracje w całkiem grafomański sposób. Ale taki jest zamysł tego miejsca przecież, chyba o tym kiedyś wspominałam. Tu mam wylewać i przelewać, mieszać i zmieszać. Tak sobie tu pleplam, całkiem nieprofesjonalnie i uważam, że to fajne w całym tym skrojonym na miarę, idealnym profesjonalnym świecie.

W ten nieprofesjonalny sposób życzę wszystkim dobrej nocy, a osobom, które z jakiegoś powodu realizują przytoczony wyżej, antyporadnikowy sposób życia, daję jedną radę: solidny rozbieg prosto w kierunku solidnej ściany. Zaboli raz a porządnie i nie będzie trzeba antybiotyku. Wyleczy szybciej.

You Might Also Like

Leave a Reply